Pancerny kardynał, skromny papież - artykuł ze styczniowego miesięcznika "W drodze"
Od Redakcji: Ten artykuł będzie można znaleźć w bloku tematycznym "Coś dla ducha" naszego portalu. Tematyka religijna i tzw. duchowa to 1 z 16 do wyboru na naszym portalu - dla zainteresowanych. Czy od papieża – powierzając mu konkretne zadania – należy się domagać nadludzkich sił? Czy przypadkiem nie wkładamy za dużo na jego barki? A może trzeba dać mu możliwość przejścia na emeryturę?
DOMINIK JURCZAK OP
Nie mam wątpliwości, że żyjemy w czasach teologicznie ciekawych i jednocześnie złożonych, to znaczy w okresie intensywnych przemian oraz poszukiwań nowej formy tak dla wiary, jak i dla Kościoła. Nie przeraża mnie to, że na wiele pytań nie mamy jasnych czy jednoznacznych odpowiedzi i że stajemy w obliczu nowych problemów, jak choćby tych z dziedziny bioetyki, które stawiają nas w kłopotliwej, bo nieznanej dotąd sytuacji.
Zarówno historia Kościoła, jak i historia teologii pokazują, że nigdy nie było spokojnego okresu; co więcej, wiara, która nie jest w dialogu z rzeczywistymi problemami, z tak zwaną codziennością, po prostu karłowacieje. W refleksji o Kościele i w poszukiwaniach teologicznych odpowiedzi nie wolno nam także zapomnieć o urzędzie papieża. Nietrudno zauważyć, że od czasów Soboru Watykańskiego II model sprawowania władzy przez biskupa Rzymu uległ i nadal ulega głębokim przeobrażeniom. I nie chodzi tylko o różnorodność osobową każdego z papieży – bo Wojtyła to nie Ratzinger, a Montini to nie Bergoglio – lecz o odmienny sposób podejścia do posługi, tak istotnej w Kościele i dla życia Kościoła. Dlatego nie możemy przejść obojętnie obok tego, co kolejni biskupi Rzymu zaproponowali Kościołowi. Papież to bowiem teologiczny punkt odniesienia, zwornik katolickości Kościoła czy, jak mawiali starożytni, ten, który ma przewodzić w miłości. Nie wolno nam go pomijać, nawet wtedy, gdy to, co mówi i co robi, nie pokrywa się z naszymi oczekiwaniami.
Trudne pytania
Bez wchodzenia w tanią polemikę i zastanawiania się, do którego papieża charakterologicznie czy teologicznie jest nam najbliżej, proponuję, abyśmy po prawie sześciu latach, które minęły od chwili, gdy biskupem Rzymu został Franciszek, jeszcze raz spojrzeli na niektóre z wydarzeń pontyfikatu Benedykta XVI. Nie chodzi mi o wspomnienia, jakie wywołuje sama osoba papieża, lecz raczej o to, byśmy z wciąż niewielkiego dystansu czasowego zastanowili się, w jaki sposób Benedykt XVI odczytywał i rozeznawał to, co mówi Duch do Kościoła (por. Ap 2,7). Wiem, że z historyczną i teologiczną analizą całego pontyfikatu przyjdzie nam jeszcze długo się zmagać, niemniej wobec pojawiających się opinii, że był to pontyfikat jedynie przejściowy, warto przypomnieć kilka kwestii i rozważyć je z innej perspektywy. Poza tym, jak doskonale wiemy, „mówić teologicznie” można nie tylko słowem, lecz także gestem i milczeniem.
Pierwszą sprawą, o której trzeba wspomnieć, jest decyzja Benedykta XVI o złożeniu urzędu. Jeśli wziąć pod uwagę, że od ostatniej rezygnacji dzieli nas kilka wieków – mowa zatem o innym społeczeństwie, odmiennych problemach, tych wewnątrz i na zewnątrz Kościoła – to w takiej optyce posunięcie Benedykta XVI należy postrzegać jako bezprecedensowe. Zostawiając na boku zagadnienie ludzkiej odwagi, trudno decyzję papieża oceniać w kategoriach dezercji czy zwykłego wycofania się w cień; w moim odczuciu decyzja ta była czymś więcej, mianowicie zwróceniem uwagi na to, że stajemy wobec realnego problemu związanego z wydłużaniem się ludzkiego życia, by wspomnieć w tym miejscu dwadzieścia sześć lat pontyfikatu św. Jana Pawła II, jednego z najdłuższych w historii papiestwa. W konsekwencji musi i powinno paść pytanie, które ma swoje teologiczne implikacje i które tylko na pierwszy rzut oka wydaje się obrazoburcze: Czy od papieża – powierzając mu konkretne zadania do wypełnienia – należy się domagać nadludzkich sił? Czy przypadkiem nie wkładamy za dużo na jego barki? A może papieżowi trzeba dać możliwość przejścia na emeryturę, tak jak to ma miejsce w wypadku pozostałych biskupów, od których prawo kanoniczne wymaga, by z chwilą ukończenia siedemdziesiątego piątego roku życia złożyli rezygnację z zajmowanego urzędu. Gdy chodzi o biskupa Rzymu, sprawy mają się inaczej: Benedykt XVI został wybrany w wieku 78 lat, a Franciszek w wieku 76 lat. Powtórzę, nie jest to atak na któregokolwiek papieża ani krytyka takich czy innych decyzji, lecz pytania, przed którymi dzisiaj stajemy i od których teologowi – tylko dlatego, że są trudne – żadną miarą nie wolno się dyspensować.
Dwóch papieży?
Skoro jesteśmy przy temacie składania urzędu to – delikatnie mówiąc – nie jestem zwolennikiem sformułowania „papież emeryt”, nawet jeśli w analogicznym przypadku innym biskupom pozwala się na zachowanie tytułu „emeryt”. Podejrzewam, że dla Benedykta XVI to, jak będzie tytułowany po złożeniu urzędu, było ostatnią sprawą, o której myślał, rozważając i podejmując decyzję o rezygnacji. Rozstrzygnięcie pozostawił innym. Kwestia ta, przynajmniej odnośnie do biskupa Rzymu, nie jest wcale taka obojętna. Czy „papież emeryt” to na pewno właściwe sformułowanie? Jak zatem relacjonować spotkanie Franciszka z Benedyktem? Spotkanie dwóch papieży, z których ten pierwszy jest emerytem? Niestety, przytrafiło mi się – i mowa tu nie o pojedynczym przypadku – że podczas modlitwy wiernych prosiliśmy za „naszych papieży”, co więcej, niektórzy księża w kanonie mszy świętej wymieniali z imienia Benedykta i Franciszka. Zawsze w takich sytuacjach mam przed oczami twarze dominikańskich świętych, św. Katarzyny ze Sieny czy św. Wincentego Ferreriusza, którzy znaczną część swojego życia poświęcili na walkę o jedność w Kościele, w tym właśnie o to, by nie było dwóch papieży. Tymczasem my – tak łatwo i z zadowoleniem, niestety, bezrefleksyjnie – mówimy o „naszych papieżach”, przyzwalając na językową schizmę.
Ów problem językowy odsłania tak naprawdę drzemiący pod spodem problem teologiczny. Starożytne sobory walczyły o to, by w mieście był tylko jeden biskup oraz by samych biskupów nie przenosić zbyt pochopnie z jednej diecezji do innej. Innymi słowy, mógł być tylko jeden ojciec, który zaślubiał konkretny Kościół, biorąc też za niego pełną odpowiedzialność. Przez wieki związek ten opisywany był w teologii przez odwołanie się do symboliki małżeństwa: jak oblubieniec poślubia oblubienicę, tak biskup poślubia Kościół Oblubienicę. Na marginesie, język polski jest jednym z niewielu (jeśli nie jedynym!), w którym Kościół jest rodzaju męskiego, co nie ułatwia odczytania pełni znaku. A zatem, jak małżonek nie oddala małżonki, tak samo biskup nie powinien łatwo porzucać Oblubienicy – Kościoła. Wydaje się, że w obecnej praktyce całość uwagi skupia się na pierwszym członie zdania, drugi natomiast jakby w ogóle nie istniał. Przejęte tak mocnym obrazem średniowiecze pogłębiło teologicznie i pojęciowo problematykę „przenosin biskupów”, doprecyzowując warunki i sytuacje, w których papież (i tylko on) mógł dekretować zmianę. Jest to praktyka stosowana do chwili obecnej. Dziś jednak przywykliśmy, że w jednej diecezji mamy kilku biskupów, z których część jest emerytami, zaś inni są biskupami pomocniczymi, oraz że wśród stolic biskupich są te lepsze i takie, które są trampoliną, pozwalającą skoczyć wyżej. Jak widać, problemy te domagają się ponownego, systematycznego i systemowego przemyślenia, co więcej, powoli zaczynają dotykać samego urzędu papieża.
Ścierające się wizje Kościoła
Jak wspomniałem na wstępie, żyjemy w teologicznie ciekawych czasach, będąc świadkami ścierania się różnych wizji Kościoła. Niewątpliwie to jeden z owoców Soboru Watykańskiego II, który z założenia był refleksją Kościoła o nim samym oraz o wierze w świecie współczesnym. Wbrew przekonaniu, że od wielu posoborowych dyskusji zostaliśmy uchronieni, owo ścieranie się wizji widać również w polskim kontekście, w którym mamy obecnie aż trzech prymasów – z czego dwaj to emeryci. Znów, nie jest to zarzut do kogokolwiek, bo nawet nie wiem, do kogo można by mieć pretensje, lecz znak zapytania, który powinien się stać przedmiotem pogłębionej refleksji teologów. Kto, czy i w jakim sensie przewodzi Kościołowi w Polsce? Brak odpowiedzi może być również odpowiedzią; niestety, zazwyczaj w takich sytuacjach wygrywa ten, kto krzyczy najgłośniej.
Poniekąd z sytuacją „wykrzyczanych interpretacji” mieliśmy do czynienia w 2007 roku, gdy Benedykt XVI wydał słynny dokument Summorum pontificum, przychylając się do próśb wiernych związanych z dawnymi formami liturgicznymi. Innymi słowy, dał możliwość odprawiania bez dodatkowych pozwoleń mszy trydenckiej (forma nadzwyczajna rytu rzymskiego), czy bardziej poprawnie: mszy z użyciem mszału św. Jana XXIII. Sformułowanie „msza trydencka” nie należy do najszczęśliwszych, nawet jeśli pozostaje w obiegowym użyciu; jeśli bowiem przed Soborem msza wyglądałaby tak, jak obecna w „formie nadzwyczajnej”, wątpię, by ponad 2000 ojców soborowych (sic!) opowiedziało się niemal jednogłośnie za odnową liturgii i niektórymi zmianami. W konsekwencji dokument Benedykta XVI, zamiast prowadzić do większego pokoju w Kościele, rozpoczął ideologiczne walki, sprawił, że progresiści stanęli do boju z tradycjonalistami i vice versa, przekonując do swoich racji, czy raczej okopując się na swoich pozycjach. W moim przekonaniu główną intencją Benedykta XVI było zniwelowanie tarć w konkurujących i miejscami sprzecznych wyobrażeniach Kościoła, „reforma reformy” liturgicznej poprzez dialog dwóch form, to znaczy dopuszczenie ich obu do głosu i doprowadzenie w ten sposób do wypracowania w miarę zbieżnej wizji Kościoła. Czy to się udało? Chyba jeszcze za wcześnie na odpowiedź. Niewątpliwie, gdyby nie Benedykt XVI i jego decyzja – którą, jak wspomniałem, można i trzeba oceniać z różnych perspektyw – pewnie nadal brnęlibyśmy bezrefleksyjnie w koleinach niektórych posoborowych wypaczeń, które, czy nam się to podoba, czy nie, nowej liturgii też się przytrafiły. W całej historii najsmutniejsze jest to, że niewielu zdołało się zorientować, że ten sam Benedykt XVI – dla niektórych ikona tradycjonalizmu – przewodniczył Eucharystii tylko i wyłącznie w oparciu o mszał św. Pawła VI (forma zwyczajna rytu rzymskiego); albo, inaczej mówiąc, nigdy – dopowiedzmy: ani przed, ani po ogłoszeniu Motu proprio – nie odprawił „mszy trydenckiej”. Wydaje się zatem, że w swojej decyzji kierował się nie tyle własnymi gustami, ile dobrem wiernych i Kościoła.
Sądzę, że w tym kluczu należy też odczytać inne propozycje Benedykta, które nie wzbudziły szumu medialnego, a były nie mniej interesujące, nawet jeśli nie wszystkie się zrealizowały. Mam na myśli między innymi propozycję, która pojawiła się podczas synodu biskupów o Eucharystii w 2005 roku, przekazywania znaku pokoju podczas liturgii mszy świętej zaraz po modlitwie wiernych, a jeszcze przed ofiarowaniem. Papież polecił, by kwestię zbadano i rozważono do ewentualnego wprowadzenia. Okazało się jednak, że z historycznego i liturgicznego punktu widzenia sprawa nie jest tak prosta. Koniec końców propozycja upadła.
Innym przykładem może być zachęta do przemyślenia roli, czasu i miejsca sakramentu bierzmowania, tak by w sposób właściwy uwypuklić Eucharystię, jak chcieli tego ojcowie Soboru Watykańskiego II, przywracając przy okazji klasyczny porządek sakramentów (chrzest – bierzmowanie – pierwsza komunia) istniejący w kościelnym użyciu przez wieki. Zaznaczmy dla jasności, że obecna praktyka jest odmienna: pierwsza komunia zazwyczaj odbywa się po chrzcie, a jeszcze przed bierzmowaniem. Jak wiemy, także z polskiego podwórka i rodzimych rozwiązań, propozycja papieża nie spotkała się z wielkim odzewem. W perspektywie przywołanych przykładów widać, jak Benedykt XVI dyskretnie postrzegał misję biskupa Rzymu: nie tyle medialnie, ile teologicznie, starając się odpowiedzieć na rzeczywiste potrzeby Kościoła i świata. Przejawem tego, w moim przekonaniu, były liczne przemówienia, godne ponownej refleksji. Wśród wielu warto przypomnieć dwa wykłady uniwersyteckie, z których jeden został wygłoszony, a drugi nie. Ten pierwszy, z Ratyzbony, dotyczył dialogu kultur i religii, spotkania rozumu i wiary we współczesnym świecie, jakże proroczy z perspektywy czasu. Ten „milczący” z rzymskiej uczelni La Sapienza, nie wygłoszony, ale udostępniony, wyjaśniał, na czym zasadza się autonomia prawdy, i był równoczesną zachętą dla świata uniwersyteckiego do jej odważnego poszukiwania w wolności od władzy politycznej i kościelnej. Niezwykle ważne były też listy, jak choćby ten do Kościoła w Chinach, z którego bije szczera troska o wiarę i chrześcijaństwo w tamtej części świata, czy rezygnacja z papieskiego tytułu „patriarcha Zachodu”, by de facto urealnić pojęcie „Zachód” w kontekście całego chrześcijaństwa, nie ograniczając go do geograficznego terytorium. Oczywiście przykładów jest znacznie więcej.
Umacnianie w wierze
Czy w takiej optyce można ten pontyfikat zaklasyfikować jako „przejściowy”? Jestem przekonany, że Benedykt XVI zdawał sobie sprawę z trudności i z paradoksu współczesnego Kościoła, który, z jednej strony, ma głębokie pragnienie wyjścia do świata z dobrą nowiną Ewangelii, a z drugiej, napotykając na trudności wynikające z niepewności oraz rzeczywistych zawirowań, nieumiejętności wyrażania wiary i współcześnie pojawiających się pytań, szuka solidnego oparcia, stabilnego i jasnego punktu odniesienia. Nic dziwnego, że w osobie papieża znajduje rodzaj takiej właśnie odpowiedzi, która wychodzi dużo dalej niż bycie jedynie teologicznym zwornikiem katolickości Kościoła. W rezultacie ciężar, który wkłada się na barki dzisiejszych biskupów Rzymu, jest większy niż jedynie „teologiczny punkt odniesienia” i być może coraz trudniejszy do uniesienia. W znacznej mierze dokonuje się to także za sprawą (szeroko pojętych) środków masowego przekazu – nie zapominajmy, że od czasów soborowych zaczyna się ich prawdziwy boom – które często na chrześcijaństwo i samą wiarę patrzą przez pryzmat papieskiej agendy oraz kościelnych statystyk. Percepcja ta, niestety, jest dla wielu jedynym sposobem postrzegania Kościoła. Benedykt XVI doskonale zdawał sobie sprawę, że tajemnicy wiary nie da się sprowadzić do tego, co mierzalne i dotykalne, że tajemnica Kościoła ani się nie zamyka, ani nie wyczerpuje w osobie papieża. Tak rozumiał swoje zadanie, sollicitudo omnium ecclesiarum (2 Kor 11,28), które przede wszystkim było pragnieniem umacniania w wierze. Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach …
DOMINIK JURCZAK – ur. 1980, dominikanin, dyrektor Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego w Krakowie, członek Międzynarodowej Komisji Liturgicznej Zakonu Kaznodziejskiego i promotor liturgii w Polskiej Prowincji Dominikanów oraz Komisji ds. Liturgii i Duszpasterstwa Liturgicznego Archidiecezji Krakowskiej, wykładowca w Papieskim Instytucie Liturgicznym „Anselmianum” oraz na Papieskim Uniwersytecie „Angelicum” w Rzymie.
Redakcja portalu www.60plus.pl dziękuje miesięcznikowi "
W drodze" za udostępnienie powyższego artykułu. Zainteresowanych podobnymi artykułami odsyłamy do
miesięcznika.